# 130
Dzisiejszy dzień do przyjemnych nie należał. Po raz kolejny spotkałem się z wyjątkowym lekceważeniem studentów przez wykładowców... Ale po kolei.
Po południu, o godz. 13 pisałem kolokwium z matmy. Dwa zadania. Poszło (chyba) dobrze, bo rozwiązałem oba, a wyniki wyszły takie jak w rozwiązaniach otrzymanych w trakcie przygotowań. Potem godzinę czekałem na wyniki i ewentualny wpis. Nie doczekałem się. Do prowadzącego było zbyt wiele osób. Poza tym na 15 byłem umówiony do prowadzącego odnośnie pracy przejściowej. Razem ze mną pójść miał kolega - K., który ma pracę przejściową u tego samego prowadzącego i którego sytuacja jest taka sama jak moja.
Biegiem niemal udałem się na swój wydział, po drodze łamiąc kilka przepisów ruchu drogowego. Ale udało się - dotarłem na czas. Po odszukaniu wspomnianego prowadzącego usłyszeliśmy z kolegą, że "nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty". Na pytanie kiedy będzie mieć czas, uzyskaliśmy odpowiedź, że nie wiadomo... Zaproponowaliśmy, że zostawimy to co mamy zrobione, gość naniesie poprawki i uwagi, i później to odbierzemy, ale niestety nasza propozycja nie została zaakceptowana, bo "to trzeba omówić osobiście"... W końcu dostaliśmy polecenie, aby o 17 przyjść do dziekanatu - tam facet będzie (to prodziekan d/s socjalnych na moim wydziale...). Mieliśmy 2h czasu, więc postanowiliśmy poczekać do 16 na wyniki z organizacji i zarządzania. Wyniki nas zaskoczyły bardzo. Na egzaminie facet kilka razy podkreślał, że nie chodzi mu o bezmyślne przepisywanie ze ściąg, a o zrozumienie i bardzo ważne jest, aby pisać własnymi słowami... Efekt? Ludzie, którzy "na żywca" przepisywali ze ściąg czy książki dostali oceny od 3 do 4.5, a osoby piszące samodzielnie w większości oblały (w tym ja).
Postanowiliśmy razem z kilkoma kolegami udać się do wykładowcy aby pokazał nam prace i powiedział jak powinna wg niego wyglądać odpowiedź. Czekaliśmy wśród tłumu około godziny. Kiedy wreszcie udało nam się stanąć przed obliczem pana R. usłyszeliśmy, że najważniejsze jest dla niego dawanie wpisów. Z nami rozmawiać nie będzie, bo "nie ma czasu na duperele". Myśleliśmy, że krew nas zaleje, ale ponieważ gość uchodzi za bardzo pamiętliwego, w milczeniu opuściliśmy jego pokój...
Następnym punktem był wspomniany już wcześniej dziekanat. Na zegarku była 17:15. Oczywiście dziekanat pusty. Zaczęliśmy szukać prowadzącego w jego pokoju, w pokojach okolicznych, w dziekanacie... Nigdzie ani śladu. O godzinie 17:45 się znalazł w swoim pokoiku. Rozmawiał z kolegą i koleżanką. Oczywiście nie miał dla nas czasu. Innymi słowy - zostaliśmy brutalnie olani. Czekaliśmy ponad 2.5 h na marne. Nawet nie mogliśmy mu oddać tego co mamy zrobione. Po prostu nas wyprosił z pokoju... Czekać dłużej nie mieliśmy zamiaru - w tym tygodniu mamy obaj jeszcze egzaminy. Poza tym lepiej wrócić do domu jeszcze dziennym autobusem :)
Tak oto po raz kolejny obalony został mit, że na uczelni wykładowcy są po to aby pomagać studentom i dzięki nim mają pracę...