# 206
Ponieważ mam spore zaległości już nie tylko w czytaniu cudzych blogów, ale i w pisaniu własnego, czas trochę nadrobić :)
Nasz 10-dniowy pobyt w Bieszczadach dobiegł końca. Kilka dni temu wróciliśmy do Łodzi.
Z zamierzonego chodzenia po górach niewiele wyszło z kilku powodów.
Pierwszym z nich była niesprzyjająca pogoda. Dwa czy trzy dni słoneczne. Deszcz padający prawie non-stop. Potrafilo na przykład nie tylko padać, ale lać przez 26 godzin bez przerwy. Efektem było wszechobecne błoto. Obóz położony na wzgórzu stał się jeszcze trudniej osiągalny. Pójście na stołówkę było ciężką i wyczerpującą wyprawą. Wyprawą, której zwieńczeniem było fatalne jedzenie, np. spaghetti smażone na... smalcu. Na śniadania kanapki z dżemem albo jakiś twarożek. Kolacje podobnie. A stawka za wyżywienie wcale mała nie była.
Kolejnym powodem była odnawiająca się ciągle kontuzja mojego Słoneczka. Kolano dawało o sobie znać.
Weszliśmy na Otryt, co nie było dla nas proste, bowiem był to pierwszy dzień naszego pobytu. W kolejnych dniach odwiedziliśmy Chmiel, Ustrzyki Dolne i Górne. Była jedna przejażdżka rowerowa do Zatwarnicy. Była też próba wejścia na Caryńską. Stamtąd mieliśmy iść na Magurę i potem zejść kierując się na Dwernik. Niestety moje Kochanie tak bardzo bolało kolano, że z wyprawy musieliśmy zrezygnować. Co prawda i tak przeszliśmy ponad 11 km wracając do obozu, bowiem żadne auto nie chciało się zatrzymać...
Mimo wszystko warto było się oderwać od miejskiego trybu życia, od natłoku spraw do załatwienia. W bieszczadach życie toczy się inaczej. Ludzie mają inne zmartwienia, inne cele. Przyjemnie było chociaż przez kilka dni tam być.
Dodaj komentarz